Kiedy wyszliśmy z pubu, było już dobrze po północy. Reszta towarzystwa ulotniła się znacznie wcześniej, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, byłem nawet zadowolony, bo Kaśka strasznie mi się podobała i od dłuższego czasu czekałem na okazję, żeby pobyć z nią sam na sam. O ile instynkt mnie nie zawodził, odwzajemniała moje uczucia.
Neon nad wejściem smętnym, zielonym blaskiem wydobywał z mroku brudne kształty ulicznego zaułka. Ja przed oczami miałem tylko wilgotne, zachęcająco rozchylone usta i roześmiane zielone oczy. Dlatego nie zauważyłem czterech ponurych cieni przylepionych do ściany, dopóki nie było za późno.
- Siema! – zagaił napompowany koleś o wygolonej głowie. Pozostali dwaj wyglądali jak jego klony. Bycze karki, tępe, nienawistne mordy. Czwarty, chudy i przeraźliwie blady, błądził gdzieś nieobecnym wzrokiem.
Zignorowałem zaczepkę, bo nie ma nic gorszego niż wdać się w dyskusję z takim towarzystwem. Pociągnąłem Kaśkę za rękę i przyśpieszyłem kroku, ale zastąpili nam drogę.
- Czego chcecie? – spytałem.
- Co jest, stary? Ignorujesz mnie? – byczek uśmiechnął się. – A może chcesz mnie obrazić? – dodał ostrzej.
- Nie no, przepraszam, nie dosłyszałem – nie ma żadnych słów, jakie można wypowiedzieć w takiej sytuacji, żeby nie poczuć się jak ostatni szmaciarz. Nie chciałem kłopotów, miałem nadzieję, że się znudzą i sobie odpuszczą. Frajer ze mnie.
- A co, masz, kurwa, problemy ze słuchem?!
- Wyskakuj z kasy, lamusie! – warknął drugi. Kaśka z całych sił ściskała mi ramię. Czułem na karku jej przyspieszony oddech. Gdyby nie obecność dziewczyny, poradziłbym sobie z agresorami zupełnie inaczej, a tak nie miałem wyjścia. Wyjąłem kasę z portfela i oddałem. Lepiej stracić stówę niż zęby.
Byczki wydawały się zadowolone, ale chudzielec w tym momencie oprzytomniał.
- Niezłą masz dupcię – powiedział, wpatrując się głodnym wzrokiem w Kaśkę.
- Odwal się od niej! Dostaliście forsę, nie? Puśćcie nas!
- Na pewno ma ciasną szparkę – chudy jakby mnie nie dosłyszał. – Wygląda na taką. Ciasne szparki są najlepsze, prawda? – jego kompani zareagowali pełnym aprobaty pomrukiem.
Sytuacja z sekundy na sekundę robiła się coraz gorsza. W ostateczności mógłbym załatwić tych dupków, ale to pociągnęłoby za sobą niepożądane konsekwencje. Wyglądało na to, że nie będę mieć wyjścia.
W tej chwili u wylotu zaułka zamrugał policyjny kogut. Przyjechała kawaleria. Cuda się jednak zdarzają.
Z nieoznakowanego radiowozu wysiadło dwóch facetów w skórzanych kurtkach. Obaj byli wysocy i potężnie zbudowani. Podeszli do nas.
- Co tu się dzieje?
- Małe nieporozumienie, panie władzo – byczek wystąpił naprzód.
- Gówno prawda, a nie nieporozumienie! – wybuchnąłem. – Ci goście na nas napadli, zabrali mi forsę i próbowali dobrać się do mojej dziewczyny!
Kaśka zaraz wszystko potwierdziła, ale gliniarze nie wydawali się specjalnie przejęci.
- To prawda? – zwrócił jeden z nich się do bandziorów.
- Bzdura! Ten koleś próbował nam sprzedać trochę towaru, ale my tego gówna nie bierzemy.
- Co ty pieprzysz?! Chyba im pan nie wierzy?
Gliniarz wzruszył ramionami.
- Ja nikomu nie wierzę. Wszystko zbadamy, a na razie proszę państwa do radiowozu. Pojedziemy na komendę – zwrócił się do nas. – A wy zjeżdżajcie.
- Jak to? Puszczacie ich?! – nie mogłem uwierzyć w ten cyrk. To się po prostu nie mieściło w głowie. Nic dziwnego, że kraj schodzi na psy, skoro jego strażnicy to skończeni idioci. – Nawet ich nie spisaliście! Nigdzie nie jedziemy! – oświadczyłem.
- Mogę was skuć – odparł spokojnie.
Po chwili siedzieliśmy na tylnym siedzeniu samochodu.
- Wszystko będzie dobrze – pocieszałem Kaśkę. Dziewczyna była tak zdenerwowana, że praktycznie nie mogła wykrztusić z siebie żadnego słowa. Cała się trzęsła. – Zaraz dojedziemy na komisariat i wyjaśnimy całą sytuację. Na szczęście nic się nie stało.
Gliniarze milczeli. Odkąd wsiedliśmy, nie zamienili ani jednego słowa. Dziwni jacyś, ale i tak zamierzałem złożyć na nich skargę. Niekompetentne barany.
Próbowałem sobie przypomnieć wskazówki, jakie dawał mi kiedyś kumpel studiujący prawo.
- Przepraszam… – zacząłem. – Czy nie powinni panowie pouczyć nas o przysługujących nam uprawnieniach? Przecież jesteśmy poszkodowanymi.
- Macie prawo nas nie wkurwiać – odparł siedzący na miejscu kierowcy, po czym obaj wybuchli śmiechem, jakby opowiedział przedni żart.
Coś tu było nie tak. Coś strasznie nie tak. Poczułem lodowaty ucisk w żołądku. Dopiero teraz zorientowałem się, że już dawno powinniśmy dojechać do celu. Samochód zamiast do centrum skierował się w głąb industrialnej dzielnicy miasta.
- Proszę cię, nic już do nich nie mów – szepnęła cichutko Kaśka, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.
- Dokąd jedziemy? – nie posłuchałem. To szaleństwo musiało się skończyć.
Zignorowali mnie.
- Chciałbym zobaczyć panów odznaki – miałem nadzieję, że udało mi się ukryć drżenie głosu. Powtórzyłem to jeszcze raz, bardziej stanowczo.
- Ja jestem Pan Słodki – powiedział po chwili kierowca. Drgnienie głowy. – A to Pan Miły.
Na tym rozmowa się skończyła, przestali reagować na zaczepki.
Radiowóz kluczył w labiryncie zakładów przemysłowych i hal. W końcu zatrzymał się przed starym magazynem. Kiedy prowadzili nas do środka, ogarnęło mnie uczucie odrealnienia, jakby to nie działo się naprawdę. Oczekiwałem, że lada moment zapalą się światła i okaże się, że to tylko głupi żart. Niemądra gra.
Poprowadzili nas na tyły budynku do pomieszczeń biurowych. Kroki odbijały się metalicznym echem od blaszanych ścian. Rozsądek podpowiadał mi, że nic złego nie może się stać, to w końcu policjanci, ale i tak czułem się jak skazaniec w drodze na stryczek.
Pan Słodki gdzieś zniknął. Wrócił dopiero, gdy pokój rozświetliła pojedyncza drżąca jarzeniówka.
- No dobrze, a teraz mówcie, gdzie schowaliście narkotyki – polecił z miłym uśmiechem Pan Miły.
- Jakie narkotyki? – jęknęła Kaśka. – Proszę pana, to jakieś straszne nieporozumienie. Niech pan zadzwoni do naszych znajomych, oni wszystko potwierdzą. Proszę! – zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu komórki.
- Pomogę – zaoferował się Pan Słodki. Delikatnie, aczkolwiek stanowczo odebrał dziewczynie torebkę, po czym wysypał jej zawartość na podłogę.
Miły pokręcił głową.
- Cały Pan Słodki. Nie lubi czekać, ale dzięki temu wiemy, na czym stoimy. Narkotyki ma pani przy sobie. Proszę je oddać. Tak naprawdę będzie lepiej – zadrżałem, słysząc przerażającą pewność w jego głosie.
- Czy panowie w ogóle słuchają?! Nie mamy żadnych narkotyków! – wrzasnąłem. Piskliwie i nieprzekonująco. – Proszę nas natychmiast stąd zabrać, to może nie złożymy na was skargi. Jeszcze nie jest za późno.
- Niech pan nie przeszkadza w przesłuchaniu – skarcił mnie Pan Słodki i nagle, zupełnie niespodziewanie, zdzielił mnie pięścią w twarz.
Ocknąłem się parę sekund później na podłodze. Szczęka pulsowała bólem, a w ustach czułem smak krwi. Językiem wymacałem dwa ruszające się zęby.
- Nie ma wyjścia – zawyrokował Pan Miły. – Konieczna będzie rewizja osobista.
Rewizja. Znaczenie tych słów dotarło dopiero po chwili.
- Nie! Ja nie chcę! Proszę! Błagam, nic nie mam przy sobie!
- Naprawdę chciałbym pani uwierzyć, ale nie mogę. Proszę się nie ruszać.
Gliniarze uśmiechnęli się obleśnie.
Miły od razu skupił się na piersiach. Gruba łapska zacisnęły się na wypukłościach bluzki i zaczęły je brutalnie miętosić. Kaśka zapiszczała i zamknęła oczy. Łzy lały się po jej twarzy. Lewa noga drżała nerwowo.
Pan Słodki również do niej podszedł i złapał od tyłu za ramiona. Patrzył przy tym bez przerwy na mnie, obserwując moją reakcję. Dobrze się bawił.
Skurwiel.
Nie miałem już żadnych wątpliwości, że trafiliśmy w ręce jakichś psycholi. Strach przyćmiła wzbierająca wściekłość. Jeśli chciałem wyjść stąd w jednym kawałku, musiałem się ujawnić. Potem niech się dzieje, co chce. Najbardziej żal mi było Kaśki. Po tym całym syfie nie będzie chciała mieć ze mną nic do czynienia. Nie można zbudować związku w oparciu o tak traumatyczny start.
- Nic nie ma – mruknął Pan Miły. Przykucnął i zabrał się za nogi. Na granicy furii obserwowałem sunący w górę po wewnętrznej stronie uda brudny paluch gliniarza, aż zniknął pod linią materiału spódniczki. Kaśka wzdrygnęła się. Błagała mnie wzrokiem o ratunek. – Pomysłowość ludzka nie zna granic, prawda panie Słodki? Czasem chowają coś nawet w cipce.
- Ma pan absolutną rację, panie Miły. Proszę jednak nie zapominać o dupce.
- Fakt – Miły z lubością oblizał połyskujący wilgocią palec.
Nie wytrzymałem. Wrzasnąłem wściekle i uderzeniem telekinetycznym posłałem gliniarza na drugi koniec pokoju. Z jękiem osunął się po ścianie, ale nie stracił przytomności. Pomimo starań nie udało mi się do końca powstrzymać przemiany. Oczy błysnęły na moment błękitnym światłem, a skóra przybrała bladoniebieski odcień.
Czym jestem? A czy to ważne? Definiuje mnie moja obcość. Dla spokoju muszę ukrywać w ludzkim przebraniu. Wy nazwalibyście mnie potworem, koszmarem sennym. Ja mówię na siebie „Inny”.
Czego się spodziewałem? Strachu. Niepokoju. Przerażenia. Szoku.
Pan Słodki był zaskoczony, ale nie zdziwiony. Odepchnął Kaśkę i dziewczyna upadła. Wpatrywała się we mnie obłąkanym wzrokiem.
- Proszę, proszę, ależ nam się trafiło. Czy mnie wzrok nie myli, czy też mamy do czynienia z prawdziwym dziwadłem. Jak pan myśli, panie Miły?
- Dziwadło jak nic – odparł Miły, gramoląc się z podłogi. – A my nie lubimy dziwadeł.
- Bardzo nie lubimy.
Co tu się do cholery działo? Kim byli ci goście? Dlaczego się nie bali? Nieważne. Na odpowiedzi przyjdzie czas później. Skupiłem siły, przygotowując się do ataku.
- To była bardzo fajna sztuczka – ciągnął niewzruszenie Słodki – ale wiemy co nieco o potworach. Wszystko rozbija się o koncentrację – to powiedziawszy, błyskawicznym ruchem wyjął spluwę z kabury i, zanim zdążyłem zareagować, strzelił mi w kolano.
Świat zniknął przesłonięty oceanem bólu. Jak przez mgłę słyszałem krzyki Kaśki i własny zwierzęcy ryk. Kiedy odzyskałem wzrok, Pan Słodki kucał nade mną. Końcem gorącej lufy stukał w moje czoło.
- Ciężko się skupić z dziurą w nodze, prawda?
Chciałem go zabić. Zarżnąć, wypatroszyć i zeżreć wnętrzności. Jeszcze nigdy nie czułem wobec nikogo takiej nienawiści. Miał jednak rację. Ból był nie do zniesienia. Desperacko próbowałem użyć swych mocy, ale bezskutecznie. Wiłem się i charczałem z bezsilnej wściekłości. Nieświadomie dokończyłem przemianę. W ich martwych oczach odbijałem się jako żałosne, niebieskie wynaturzenie.
But Pana Miłego zmiażdżył mi jeszcze palce dłoni, po czym zostawili mnie bezradnego na podłodze. Nie łudziłem się, że to koniec. Teraz to ja byłem priorytetem w ich chorych planach. Ale co z Kaśką?
Siedziała na podłodze, kiwając się w tył i przód oraz wpatrując w przestrzeń pustym wzrokiem.
Pan Słodki wpadł na pewien pomysł i wyszedł. Wrócił po paru minutach z kanistrem, w którym radośnie chlupotała benzyna.
Nawet nie drgnęła, kiedy ją oblewali.
Słyszałem, że smród palącego się ludzkiego ciała jest nie do wytrzymania. Bzdura. O wiele gorszy był ten dźwięk. Wwiercające się w mózg, przyprawiające o szaleństwo wycie.
Boże, przebacz mi te straszne słowa, ale ona nie krzyczała, tylko kwiczała. Kwiczała jak prosię.
Niech to się skończy. Niech to się skończy. Niech to się skończy.
Zatkałem uszy dłońmi.
Jezusie, ja pierdolę, dziękuję ci, że nie jestem na jej miejscu.
Błagam, niech to się skończy.
Proszę.
Cisza, gdy już nastała, wydawała się ogłuszająca.
Zsikałem się w gacie. Nawet nie wiem kiedy. Pan Słodki stał nad spalonymi zwłokami ze smutną miną.
- Źle zrobiliśmy – powiedział z autentycznym żalem. – Szkoda tej dziewczyny. Całkiem fajna dupcia. Można było przecież jeszcze sobie zamoczyć ogóra, a tu takie marnotrawstwo…
- Ach! – westchnął Pan Miły. – Pan to zawsze taki praktyczny musi być. Trudno. Co się stało, to się nie odstanie. Robota czeka.
Stanęli nade mną. Nałożyli gumowe rękawiczki.
- Niech pan na to spojrzy. Aż strach pomyśleć, że takie plugastwa łażą po ulicach wśród normalnych ludzi. Naszych sąsiadów, naszych krewnych, naszych dzieci.
- Obrzydliwość. To jest zło widoczne gołym okiem. Nie mogę tego znieść.
- Ja również, panie Słodki, ja również.
- Pstryczek-elektryczek?
- Doskonały pomysł!
Kiedy wsadzili mi żelazny pręt w odbyt, myślałem, że dotarłem do granicy możliwej agonii. Potem Pan Miły wyjął z kieszeni kurtki czarny przedmiot. Zawyłem histerycznie. W tamtej chwili zrobiłbym wszystko, byle tylko przestali.
Elektryczne wyładowanie paralizatora zabłysło błękitnym światłem.
Pstryczek-elektryczek.
Mężczyźni skończyli lać na drżącą kupkę mięsa niemal jednocześnie. W zdeformowanej masie dało się jeszcze dostrzec jedno, ledwie świecące oko. Zanim zgasło na zawsze, w powietrzu rozległ się głos Pana Miłego.
- Jebane potwory.
Tomasz Zawada
Rzeszów, 21.11.2010 r.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Eferelin Rand · dnia 08.05.2011 21:07 · Czytań: 1175 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: