Na śmierć przyjaciela (fragment) - Jan Karp
Proza » Długie Opowiadania » Na śmierć przyjaciela (fragment)
A A A
Rozdział I (Fragment)
(...)
Nasze spotkanie przybrało niespodziewany dla mnie obrót i rychło się skończyło. Ciszę przerwał i tym razem C. Do tej pory zdawał się nie zauważać dziwnego zachowania mojej A., co sprowadzało się do na pewno nie ostentacyjnego, można nawet powiedzieć pełnego taktu ignorowania jej obecności. Teraz jednak zwrócił się bezpośrednio do niej:
– Pamięta mnie pani jeszcze? Pamiętasz mnie? – spytał. I sprawiło to wrażenie, jakby szykował się na to pytanie przez cały wieczór. Przez chwilę wydawało się, że wszystko, co do tej pory się wydarzyło, zupełnie straciło znaczenie. A. kiwnęła tylko potakująco głową.
Choć wiem, że to zdarzenie wyśmienicie nadawałby się na punkt zwrotny powieści, jeśli komuś przyszłoby do głowy taką powieść napisać, w moich wspomnieniach o C. zajmuje ono zupełnie marginalną pozycję, jest epizodem bez specjalnych konsekwencji. Z drugiej strony, skoro już o nim wspomniałem, muszę przyznać, że pytanie C. i oszczędna odpowiedź A. okazały się nieoczekiwaną dla mnie przykrą kulminacją tamtego wieczoru. Z obłoków dobrego nastroju, z których wypatrywałem przyszłych, literackich przyjemności z C., spadłem na twardy grunt zdziwienia i podejrzliwości. Nie było dla mnie wielką pociechą, że żonie C. powodziło się najwyraźniej dokładnie tak samo jak mi.

W jednej chwili dotychczasowe zachowanie A. nabrało dla mnie nowego sensu. Chłód okazywany C. nie był wcale reakcją na sposób, w jaki ten potraktował żonę, jak wykorzystał ją do swojego towarzyskiego popisu, w każdym razie nie mogło to mieć decydującego znaczenia, wbrew późniejszym twierdzeniom A. Przyczyny trzeba było upatrywać w konsternacji z powodu najwyraźniej nieoczekiwanego spotkania. Było dla mnie przy tym oczywiste, że chodzi o przypadkowe spotkanie po latach. Dopiero później przeszło mi przez myśl, że było niemal niemożliwe, żeby A. i C. nie zobaczyli się już wcześniej w bibliotece germanistycznej. Gdy przyjąłem to proste wyjaśnienie, postępowanie A. od razu przestało mnie dziwić, za to odbierany do tej pory za najnaturalniejszy w świecie swobodny sposób bycia C. wydał mi się co najmniej osobliwy. To jasne – pomyślałem – rozpoznali się już w teatrze. Czemu więc C. czekał ze swoim pytaniem aż tak długo, upajając się jak gdyby nigdy nic swoją paplaniną o „Księżniczce”? Postępowanie A. może i pozostawiało sporo do życzenia, jednak jej milczenie, niewątpliwie skutek konfuzji, potrafiłem dobrze zrozumieć. Logiki zachowania C. nie sposób mi było przeniknąć. Czy oczekiwał przyzwolenia ze strony A., a gdy się go nie doczekał, nie potrafił się powstrzymać, żeby nie wygadać? Czy może całą tę rewelację ze spotkaniem po latach z premedytacją zostawił sobie na deser, aby spłatać figla niczego nie spodziewającym się towarzyszom: mnie i swojej żonie, aby nas wzburzyć. To ostatnie zresztą w wypadku żony C., bez względu na to, czy planowane, czy nie, w pełni mu się udało.

W gruncie rzeczy w samej historii znajomości C. z A., opowiedzianej przez niego na prośbę żony, nie było niczego nadzwyczajnego. Poznali się jako studenci germanistyki, chodzili na te same wykłady i ćwiczenia. Nie byli nawet jakoś specjalnie zaprzyjaźnieni, ledwie zakolegowani; widywali się wyłącznie na uczelni. Potem C. gdzieś w trakcie trzeciego semestru zmienił kierunek; stracili się z oczu i aż do naszego wspólnego wyjścia do teatru nie widzieli się. A. raz na jakiś czas potwierdzała tę wersję oszczędnymi kiwnięciami głowy. Błahość relacji C. miała dla mnie wszelkie znamiona wiarygodności. Mimo to wcześniejsze zachowanie obojga, napięcie A. i ostatecznie zinterpretowana przeze mnie jako wyrachowanie towarzyska taktyka C. stworzyły wrażenie, że połączeni są jakąś tajemnicą, że łączy ich wspólna przeszłość, do której nie chcą albo i nie potrafią się przyznać. To irracjonalne poczucie, by nie powiedzieć: podejrzenie, spadło ciężką, ciemną chmurą na nasz wspólny wieczór, doprowadzając do szybkiego zakończenia spotkania.

Nagły zwrot od obojętnych w gruncie rzeczy teatralnych tematów w stronę bliżej niezdefiniowanej towarzyskiej konstelacji, w której centrum nieoczekiwanie znaleźli się A., C. i ich domniemana tajemnica, a ja i żona C. wbrew naszej woli zajęliśmy komiczne, satelitarne pozycje, był dla wszystkich zbyt wielkim wstrząsem, byśmy mogli długo to wytrzymać. Z absolutnie niejasnych dla mnie samego pobudek podjąłem wprawdzie rozpaczliwą próbę ratowania sytuacji, wracając w rozmowie, czy raczej w najbardziej niestosownym w takiej chwili monologu, do „Księżniczki”; czy chciałem wesprzeć w ten sposób A., czy może nie byłem w stanie znieść najodpowiedniejszego w tej sytuacji milczenia – nie umiem dociec, w każdym razie pomimo to, a może właśnie dlatego, zmuszeni byliśmy jak najszybciej i w jak najgorszych humorach pożegnać się ze sobą.

Wychodząc tamtego wieczora z kawiarni, byłem przekonany, że już nigdy nie spotkam C. Ta głupia tajemnica na dobre zniweczyła twoje nadzieje! – złościłem się. Nie sposób było przecież po tym wszystkim umówić się z C. na kolejne spotkanie, poprosić, żeby jak gdyby nigdy nic dotrzymywał mi towarzystwa w mojej literackiej rozrywce. Myliłem się. Już wkrótce miałem się z nim regularnie widywać, a niefortunny początek naszej znajomości zdawał się nam wcale nie przeszkadzać.
Sądziłem, że w drodze do domu, albo następnego dnia, albo po prostu przy okazji, A. przewietrzy nieco sprawę tajemniczej znajomości z C. Jak już wspomniałem, po wyjściu z kawiarni wybuchła gwałtownym oburzeniem na „tego strasznego C.” i jego „podłość względem żony”. Gdy nieco ochłonęła, przeprosiła mnie za swoje dziwaczne zachowanie, za to, że, jak się wyraziła, „zepsuła mi wieczór” (przeciwko czemu zresztą od razu gorąco zaprotestowałem), dodała, że jej znajomość z C. była zupełnie bez znaczenia i że sprawa jest właściwie niegodna wspomnienia – ale na tym koniec. I nigdy już nie wracała do tego tematu.

Mając do A. pełne zaufanie, od razu jej uwierzyłem. Nie chciałem jej dręczyć dalszymi pytaniami albo prosić o jakieś wprawiające ją w zakłopotanie szczegóły. Byłem w stanie wyobrazić sobie wiele motywów, dla których mogła nie chcieć o tym mówić; dlaczego spośród potencjalnych powodów jej milczenia miałbym wybrać akurat te, które stawiałyby ją w złym świetle? Nie były wcale najbardziej prawdopodobne. Pamiętam, przyszło mi do głowy, że sam nieraz doświadczałem względem przelotnie poznanych osób dziwacznego niepokoju uczuć, chwil niosących w sobie skumulowany ładunek różnych, często sprzecznych emocji: radości, tęsknoty, żalu, gniewu – rozbłyskujących jak fajerwerki, świecących mocno, ale od razu znikających. Niektóre z nich, choć zdawało się, że dawno utonęły w odmętach niepamięci, wyciągnięte przez jakiś przypadek na światło dzienne potrafiły przyprawić mnie o gwałtowny skurcz serca. Było niewykluczone, że ofiarą takiego właśnie nieoczekiwanie przywróconego do życia, trudnego do zdefiniowania, a co za tym idzie, niemal niemożliwego do przekazania doznania padła A. Poza tym, czy mogło być w tej historii cokolwiek naprawdę wstydliwego – myślałem – skoro C. nie zawahał się przypomnieć o niej w obecności swojej żony i mojej? Jego zwlekanie z zadaniem A. nieszczęsnego pytania dało się przecież zupełnie łatwo usprawiedliwić. Chciał nabrać pewności, czy jego wspomnienie natrafiło na właściwą osobę, postanowił odczekać, obserwując jej gesty, sposób mówienia, mimikę, by przekonać się, że ma przed sobą właśnie tę A., A. sprzed lat.

A jeśli ostatecznie pamięć ich dawnej zażyłości była dla A. nawet odrobinę zawstydzająca, uważałem za swój obowiązek wynikający z przywiązania zaoszczędzenie jej tego mniej lub bardziej irracjonalnego wstydu, zaoferowanie jej przestrzeni, w której mogłaby się skryć, nawet jeśli chciała się ukryć przede mną. Być może w jakimś najdalszym z najdalszych, ciemnym kącie mojej ufności znalazł się przy tym cień wahania, dojrzałość podpowiadała mi jednak, że pewna homeopatyczna dawka niepewności jest po prostu konieczna, by można było okazać zaufanie. Nie ma nic bardziej bezdusznego niż wystawiająca na ciągłe próby potrzeba pewności – myślałem, gdy szliśmy z A. w stronę domu. Nie ma większego dowodu przywiązania niż wytrzymanie wątpliwości.

Sam się dziwię, że ta błahostka nie mająca wpływu na dalszy rozwój wypadków, które potoczyły się, można powiedzieć, na przekór tamtemu zdarzeniu, zajmuje teraz aż tyle mojej uwagi. Ze zdumieniem obserwuję, jak to wspomnienie rozpycha się pomiędzy innymi, jak spycha w cień mój zasadniczy temat: nasze wspólne z C. literackie przyjemności, nasze rozstanie, jego śmierć.

Rozdział V (Fragment)
(...)
Nie przewidziałem rozmiarów czekającego mnie zamieszania, wyczarowanego przez A. z jej pieczołowicie zbieranych kajetów z adresami, prawdziwego tumultu bliższych i dalszych znajomych – większości nie widziałem miesiącami albo wręcz całymi latami – oraz przypadkowo poznanych, dawno zapomnianych, właściwie obcych mi osób. Zdecydowaną większość jedynie z najwyższym trudem udawało mi się znosić w pojedynkę, a teraz nagle miałem ich wszystkich naraz, niejako na pierwszym planie, bez szans na dystans, z ich piętrzącą się paplaniną, krzywymi uśmiechami, pretensjami do znajomości ze mną. Byłem przerażony. „Oto gorzkie żniwo twojego życia towarzyskiego – myślałem – dostałeś przed oczy dokładnie to, na co zasłużyłeś na swoją rocznicę”. Gdy przyjęcie się rozkręciło, wszyscy oprócz mnie mieli już w czubie. A. poprosiła, żebym wreszcie zajął się gośćmi, odbębniłem więc pełną rundę pogawędek o wszystkim, ale przede wszystkim o niczym, ze wszystkimi, ale tak naprawdę z nikim, a po każdej wymianie paru absolutnie zbędnych, pozbawionych wszelkiej treści słów, które stawały mi w gardle, coraz bardziej traciłem ochotę, żeby oddychać. Muszę przyznać, że w stanie powszedniej stabilizacji nigdy nie spodziewałbym się znaleźć w sobie tylu pokładów nudy i zniechęcenia, które teraz mnie przygniatały. Nie miałem nawet ochoty się upić. Wyłącznie przyprawiająca mnie o pulsujący ból w skroniach niechęć do sprawienia A. przykrości powstrzymała mnie przed ucieczką.

Wtedy, a było już późno, pojawił się C. – zdyszany, spocony, wydawało się, że rozedrgany. Właściwie zupełnie nie liczyłem, że dotrze. Znałem tygodniowy rozkład jego zajęć i wiedziałem, że chcąc do nas dołączyć, nawet z tak ogromnym opóźnieniem, musiał odwołać swój wieczorny wykład i przez parę godzin pędzić autem na złamanie karku. Pochopnie się ucieszyłem i spłynęła na mnie kojąca pewność, że jakoś wytrzymam ten wieczór. Uznałem go za wybawienie. Ale on złożył mi pośpieszne, zdawkowe życzenia, których w całym tym zgiełku bardziej się domyśliłem, niż je usłyszałem, po czym, właściwie jednym tchem, za to o ton głośniej, poprosił o możliwość wzięcia prysznicu, bo, jak powiedział, absolutnie, koniecznie musi się odświeżyć i „w obecnym rozchełstaniu” – naprawdę użył takich słów – wstyd mu witać się z moimi gośćmi.
Byłem skonsternowany; gapiłem się na niego głupio. Nie zdążyłem w żaden sposób zareagować, bo A. w mgnieniu oka – zaskakująco prędko, biorąc pod uwagę, jak bardzo była zajęta obowiązkami pani domu – przyniosła mu ręcznik i C. bez dłuższych ceregieli zniknął w naszej łazience.

A ja stałem ciągle w pobliżu drzwi wejściowych i zastanawiałem się, co właściwie odpowiedziałbym na tę jego w gruncie rzeczy arogancką prośbę, gdyby nie zwolniła mnie z tego przesadna, błyskawiczna usłużność A. Odmowa byłaby oczywiście niegrzeczna, ale z drugiej strony, gdy wyobraziłem sobie, jak spocony, śmierdzący C. rozbiera się w naszej łazience, wiesza swoją przepoconą koszulę na przypadkowym wieszaczku, być może na moim ręczniku kąpielowym, używa pod prysznicem mojego mydła, a na koniec, zapomniawszy spłukać brodzik, zostawia w nim włosy i łupież, gdy tylko o tym pomyślałem, poczułem mdłości i najchętniej pobiegłbym do łazienki, tyle że blokował ją C. I wezbrał we mnie taki gniew na niego, że już nie miałem najmniejszych wątpliwości, jak – pomimo ogromnej niezręczności sytuacji i niewątpliwych nieprzyjemnych konsekwencji – powinienem był potraktować jego impertynenckie życzenie.
Tyle że było już za późno, nie mogłem przecież wśród kłębiącego się tłumu gości walić pięściami w drzwi łazienki. Wściekłość rozsadzała mi głowę. „C., mówiąc o rozchełstaniu, potraktował siebie bardzo łagodnie – pomyślałem – w gruncie rzeczy jest najzwyklejszym niechlujem, a zewnętrzne, na dobrą sprawę niewinne oznaki jego niedbalstwa – przepocona koszula, nieświeży oddech – to dopiero wierzchołek góry lodowej. Pod z grubsza ochlapaną najtańszymi farbami fasadą ukrywa otchłanie panoszącego się w jego głowie i sercu niechlujstwa”. O to nie mogłem jednak mieć do C. większych pretensji, ostatecznie tylko w ograniczonym stopniu ponosił odpowiedzialność za swoją chybioną naturę – spadek po rodzicach. Niemożliwością byłoby żądać od niego, żeby wyrzekł się samego siebie, by wyrwał z korzeniami swe duchowe i intelektualne niechlujstwo. Strach pomyśleć, co pozostałoby z niego po takiej amputacji.

Złościło mnie natomiast, że C., w istocie brudas, za wszelką cenę próbował zrobić z siebie czyścioszka, że przykładał przesadną wagę do tego, by pokazać się z jak najczystszej strony – co było najzwyczajniej śmieszne. Te wszystkie białe kołnierzyki, wypastowane na błysk buty, ogolona twarz, nadmiar wody kolońskiej, dobrze przystrzyżone włosy wyglądały zupełnie fałszywie, po prostu obrzydliwie. Bo C., odgrywając swoją higieniczną komedię, próbował pokazać się jako ktoś zupełnie inny, niż ten, kim był w rzeczywistości, i nawet jeśli robił to raczej bezwiednie, zasługiwał na miano oszusta.
„Byłoby o wiele szczerzej z jego strony – myślałem – gdyby, zamiast okupować moją łazienkę, pozostał taki, jakim zobaczyłem go w progu – spóźniony, zmachany, spocony, rozproszony – bo taki był w istocie”. Przyszło mi do głowy, że pewnie dlatego właśnie tak spontanicznie ucieszyłem się na jego widok: w tej nieefektownej postaci wydał mi się dużo bardziej harmonijny niż w swoich nieudolnie sugerujących spokój, opanowanie i elegancję efekciarskich pozach.

Poszedłbym jeszcze dalej – o ile prawdziwszy mógłby być, gdyby zamiast stroić się w piórka uniwersyteckiego pięknoducha, którym nigdy nie był, co musiał przynajmniej podejrzewać, pochylił się wreszcie z pokorą nad swoją – powiem to otwarcie – intelektualną miernotą, nad tandetą swojego charakteru i własną niedojrzałością i wyciągając z tego adekwatne wnioski, spróbował poprzestać na małym, zadowalając się swoimi, wcale przecież nie małymi, towarzyskimi zaletami. Bo gdyby to je właśnie uznać za kontekst jego rozchełstania, wcale nie trzeba by go tak srodze osądzać, przeciwnie, można by dopatrzyć się w nim swoistego czaru. Ale C. bał się panicznie, że jako pełen uroku niechluj nie będzie brany na poważnie, przede wszystkim przeze mnie, dlatego – rzecz jasna upraszczam – tak upierał się, żeby wziąć prysznic i założyć świeżą koszulę, choć w naszym mieszkaniu było już okropnie duszno i wszyscy cuchnęli alkoholem i dymem papierosowym.

Wziąłem głęboki oddech. Miałem wrażenie, jakbym po długim nurkowaniu wynurzył się nad powierzchnię wody. Potem wziąłem pierwszy tego wieczoru haust piwa. Sprawiło mi to przyjemność; gardło miałem wyschnięte, jakbym wszystkie te kłębiące się w mojej głowie myśli wykrzyczał na całe gardło. Poczułem ulgę, nawet lekko uśmiechnąłem się do siebie.
Wtedy przyszło mi do głowy, że moja pośpieszna diagnoza C. była nie do końca słuszna.
„Gdy się temu naprawdę wnikliwie przyjrzeć – myślałem – C. nie mógł nie stać teraz pod moim prysznicem, tak samo jak nie mógł nie kreować się na on jeden wie jak wielkiego erudytę. Bez wątpienia, gdyby nie blokował teraz mojej łazienki i nie udawał Bóg wie kogo, byłoby to z jego strony bardziej szczere, a co za tym idzie, byłby przez to sam w sobie, sam dla siebie bardziej harmonijny, a może nawet – fantazjowałem – w konsekwencji o wiele szczęśliwszy. Tyle że jest to stan absolutnie hipotetyczny”. Zupełnie wbrew temu, co wcześniej stwierdziłem, zacząłem spekulować, że być może element fałszu nie tylko należał integralnie do osobowości C., ale wręcz znajdował się w samym centrum jego chybionej, niechlujnej, niedojrzałej istoty. Mogło to razić, a nawet odstręczać, ale też – teraz byłem już tego pewny – kapitalnie do niego pasowało.
Musiałem przy tym przyznać, że to jego raczej nieświadome, niewinne zakłamanie nie tylko mnie drażniło, ale też odrobinę intrygowało. Posunąłem się nawet do myśli, że gdyby nie ten do pewnego stopnia ujmujący fałsz, a co za tym idzie nieoczywistość jego profilu, nigdy bym się C. tak bardzo nie zainteresował, w każdym razie nie na tyle, by uczynić go swoim partnerem do analiz tekstów literackich.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Jan Karp · dnia 31.08.2010 10:29 · Czytań: 803 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
zajacanka dnia 01.09.2010 00:15
Witaj Jan,
dobrze sie czyta Twoja opowiesc, choc czasem zbyt dlugie zdania zmuszaja do powrotu do ich poczatku. Sugeruje tez nadanie pelnych imion A. i C., bo w zestawieniu z kropkami i innymi znakami interpunkcyjnymi, czasem nie sa czytelne. Podaba mi sie oddany tok myslenia bohatera i intryguje zawiazana akcja. Choc przyznam, ze druga czesc (znaczy V) troszke odstaje od dopracowanej pierwszej.
Czekam na kolejne fragmenty. A moze tak po kolei? :)
Pozdrawiam :)
a
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty